Ostatnio
stało się coś nadzwyczajnego. Udało mi się wyjechać i to dalej niż na
Kaszuby, nie obrażając ich w ogóle. Dodatkowy, szczęśliwy zastrzyk
gotówki przyczynił się do spakowana plecaka i ruszenia na Wilno. Podróż
była o tyle ciekawa, że prowadziła z Gdańska przez Warszawę i zajęła
mnóstwo czasu. Świat widziany zza szyby autokaru jest piękny i spokojny,
nawet monotonny. Ale lubię to uczucie, które towarzyszy podróży -
oddalenie od problemów, lekkość i niecierpliwe oczekiwanie na zbliżające
się atrakcje nowego miejsca. W Wilnie byłam pierwszy raz 6 lat temu i
bardzo mi się spodobało. Wtedy była to poważna wycieczka z przewodnikiem
a teraz bardziej na luzie. Spacery, zakupy, restauracje, smakowanie
serów , kiszonych pomidorów i piwa oczywiście.
Wilno
to przede wszystkim piękna starówka o każdej porze dnia i nocy oraz
parki. Warto pojechać tam kiedy jest już ciepłej i bardziej zielono.
Reszta miasta wygląda dosyć smutno. Kościoły, muzea, wystawy i imprezy
uliczne nie pozwolą się nudzić. Tam zawsze się coś dzieje. Mnie jednak
bardziej interesowały tym razem sklepy, regionalne jedzenie i życie
nocne w miejscach, gdzie trzy razy zastanawia się przed wejściem.
Jest
jedno miejsce, które totalnie mnie urzekło - część Wilna o nazwie
Zarzecze z magicznymi uliczkami, artystycznym klimatem i własną
konstytucją. Dawna dzielnica żydowska, a później ulubione miejsce bohemy
artystycznej i marginesu przyciągnęło mnie jak magnes. W takim miejscu
czas się zatrzymuje i naprawdę nie trzeba się nigdzie śpieszyć. Można
robić zdjęcia, spacerować, pić dobry alkohol i niczym się nie martwić a
czasem nawet zagrać do kogoś po polsku i to też jest piękne. Wycieczka
trwała tylko jeden dzień ale naładowałam wspomnienia i baterie. Musi
wystarczyć aż do urlopu.
Komentarze
Publikowanie komentarza